czwartek, 5 kwietnia 2012

Scene I


Przypuszczam, że to może być ta druga podróż mojego życia. Każdy taką posiada w trakcie swojej egzystencji i czuję, że mnie na nowo takowa dopadła. Jednak w przeciwieństwie do tej pierwszej, mam taki cholerny uścisk w żołądku, aż czasami chce mi się zwymiotować ten stres na podłogę.
Oczywiście nikomu nic nie powiedziałam, że się boję. Natasza Schulmann nie boi się głupich podróży na drugi koniec Stanów, no litości. Z zewnątrz to po prostu wygląda, jakby się nie interesowała. Zawsze byłam dobrą aktorką.
Sasha wpadła na ten pomysł tak niespodziewanie, że gdy wygłosiła go na głos, oplułam się gorącą kawą, nie wspominając, że byłam w sali na zajęciach i próbowałam się skupić na tym, co nam przekazywał wykładowca. To się po prostu nazywało genialne wyczucie.
„Pojedźmy tym razem we trójkę!”, wyrzuciła tak ekspresyjnie, że kilka osób obejrzało się na nas ze zmarszczonym czołem, a ja wtedy właśnie ośliniłam się kawą. Nie byłyśmy tam zbytnio znane wśród innych studentów, ale wydaje mi się, że od tego czasu ludzie unikali nas znacznie bardziej.
„Że niby do Los Angeles?”, moja druga – ta gorsza – przyjaciółka spojrzała na blondynkę ze świecącymi się oczyma i wiedziałam, że przepadłam całkowicie. Jeśli Chloe świeciły się oczy, to znaczy, że nic, kompletnie nic nie jest w stanie wyprowadzić jej z podjętej decyzji. Ostatnio tak było z jej kolczykiem w wardze i tatuażem  przedstawiającym małego smoka na lewej łopatce i mimo, że mówiłyśmy jej, że mogłaby wymyślić coś innego, jej świetliste patrzałki mówiły same za siebie.
Nie, żebyśmy miały coś przeciwko kolczykom i tatuażom.
No ale wracając do sedna tematu. Dziewczyny nadepnęły bardzo agresywnie na pewien czuły punkt w mojej psychice, by mnie przekonać do tego wyjazdu i muszę przyznać, że zrobiły to tak przekonywująco, że niemal im uwierzyłam, że to na moich barkach spoczywa ich los.
Sasha ma awiofobię, a Chloe lęk wysokości, więc za nic nie chciały lecieć samolotem. Powiedziałam im, że przecież mogą jechać autokarem, ale one spojrzały na mnie jak na kretynkę i zaczęły się zalewać łzami tak, że przez moment przemknęło mi przez myśl, że być może konkurują ze sobą w ilości cali kwadratowych zamoczonej koszulki. No ale to było tylko przez chwilę, bo potem zrobiło mi się ich tak żal, że postanowiłam, że nie mogę je zostawić same z takim problemem. Tak, moja luka w obronie to bardzo silna potrzeba pomagania innym ludziom i one wykorzystały to z zimną krwią. One są straszne, kiedy czegoś chcą.
Nie mówię, że ja taka nie jestem...
W każdym bądź razie ostatecznie wyszło na to, że jedziemy we trójkę do Los Angeles. Sasha mieszkała tam od urodzenia, póki nie pokłóciła się ze swoim chłopakiem i w akcie brawury wyjechała do metropolii w Michigan i wtedy właśnie ją poznałam. Pamiętam, że pierwszy raz spotkałam ją w sekretariacie przy składaniu papierów na uczelnię. Wymieniłyśmy wtedy kilka uwag dotyczących ciągnącej się w nieskończoność kolejki i zniknęłyśmy sobie z oczu na niecały miesiąc. A potem niespodziewanie znalazłyśmy się na tych samych zajęciach dowiadując się, że obrałyśmy ten sam kierunek – dziennikarstwo. I tak to się zaczęło. Do dzisiaj się zastanawiam, jak to się stało, że znalazłyśmy wspólny język, kiedy ja miałam problem z obcowaniem z ludźmi (nie, żebym teraz ich nie miała).
Chloe poznałyśmy w Cold Stone
[i], gdy pracowała tam poza szkołą. Pewnie w tamtym okresie to była jedna z wielu jej prac. Siedziałyśmy sobie przy stoliku i wcinałyśmy lody... ja na pewno czekoladowe... no i ona wtedy wyszła z zaplecza i jej rude włosy dały nam tak po oczach, że tylko ostatkiem sił powstrzymałyśmy się od głośnego „WOOOW!”. Szczerze powiedziawszy, myślałam, że są farbowane i tak zawzięcie się o to kłóciłam z Sashą, że w końcu Chloe to usłyszała. Gdzieś pomiędzy piętnastym „ma farbowane, do cholery!”, a „jesteś głupia, są naturalne!” cudownie ogniste włosy spłynęły z nieba przed naszymi oczami i moje policzki dostosowały się do nich, niczym kameleon.
- Nie są farbowane dla waszej informacji i byłabym wdzięczna, gdybyście przestały mnie obgadywać w tak ostentacyjny sposób. – powiedziała nam wtedy, przewiercając nas na wylot i jeszcze bardziej i obie zamknęłyśmy się na cztery spusty. Zanim którakolwiek zdążyła pomyśleć o przeprosinach, już jej nie było.
Ale za to parę dni później do naszej uczelni doszła nowa studentka. Chloe Montgomery.
Znowu odbiegłam od tematu.
Od chwili poznania Sasha zawsze mówi ciepło o swoich przyjaciołach, których zostawiła w Los Angeles i po pierwszym roku studiów wyjechała tam na całe wakacje. Pamiętam, że wróciła w bardzo dziwnym nastroju, z jednej strony naładowana energią, z drugiej strony zdenerwowana. Nie chciała zbyt wiele mówić, ale ja wiedziałam, że chodzi o jej byłego faceta.
Żadna nie mówi zbyt wiele o sobie, kiedy nie trzeba i to trochę dziwne jak na to, że przyjaźnimy się prawie dwa lata.
Nie wiem, dlaczego Chloe stroni od domu i nie wiem, co się stało z rodzicami Sashy, ani co się stało, że przyjechała aż do Sterling Heights[ii], by uciec od wspomnień swojego chłopaka, do którego de facto wraca na wakacje. Wiem, że wracając do swoich przyjaciół, jego w nich wlicza.
Ale one nie wiedzą, dlaczego ja brzydzę się mężczyznami, choć mogą się domyślać. I nie wiedzą wielu... rzeczy...
Więc tym razem jedziemy tam we trójkę – do przyjaciół blondynki. Jedziemy w ciemno, bo ani ja, ani Chloe nie mamy zielonego pojęcia kim są ci ludzie, czy są dziewczynami, czy facetami, czy pół na pół, czy cokolwiek. I to mnie najbardziej przeraża. Właśnie to jest bardziej przerażające, niż moja pierwsza wielka podróż–ucieczka.
Jakim cudem odnalazłam w sobie taką odwagę? Jakim cudem zgodziłam się na prawie cztero tysięczno kilometrową wycieczkę do kompletnej dziczy?... Nie wiedziałam. Zagadka.
Więc byłam zdekoncentrowana i zdenerwowana, tak, byłam w stanie przyznać to sama przed sobą. Biegałam na bieżni już od prawie godziny, ale jak od paru dni intensywnie myślałam, tak wysiłek nie potrafił sprawić, bym myśleć przestała. Choć to mogłoby być winą kofeiny w coli, która popijałam.
- Obiad! – usłyszałam matczyny głos z kuchni i westchnęłam, wyciągając słuchawki z uszu. Jakim cudem ta kobieta miała taką wydolność płuc i rozwiniętą przeponę, że usłyszałam ją, mimo, że the Veronicas wrzeszczały mi głowie o tym, że zemsta jest słodsza od ex-chłopaka[iii] to ja nie wiem.
Wyłączyłam bieżnię i zeskoczyłam na ziemię, próbując opanować zawroty głowy i potrzebę biegnięcia w miejscu. Boże, co za głupie uczucie. Mogłam po prostu wyjść i pobiegać na dworze i nie czułabym się tak skołowana.
Zamknęłam na chwilę oczy i po intensywnym masażu skroni powoli ruszyłam w stronę kuchni, gdzie przy rodzinnym stole siedziała już moja mała siostrzyczka, która kompletnie ignorując zasady przyzwoitości, już zapychała się wołowiną z makaronem. Boże, ona była taka... inna ode mnie, że to aż mi się w głowie nie mieściło. Choć jakby się nad tym zastanowić, to po prostu ja odstawałam od rodziny. I to wcale nie mówię tylko o charakterze.
Oliwia – moja ośmioletnia siostra – wyglądała jak mała kopia mamy. Miała czarne włosy do łopatek, delikatne rysy twarzy, duże brązowe oczy (tu akurat kolor przeszedł w genach po ojcu, bo mama ma niebieskie), mały nosek i idealnie wykrojone wargi. I patrzysz na nią i od razu pierwsze co ci przychodzi do głowy to to, że chcesz ją przytulić i komplementować do upadłego.
Moja matka jest piękna w przeciwieństwie do mnie. Wcale nie wygląda na swoje czterdzieści jeden lat i ludzie często myślą, że jest moją starszą siostrą. Śmiejemy się z tego, ale mi tak naprawdę wcale nie jest tak do śmiechu, jak by się człowiekowi wydawało.
Nie mówię, że jestem brzydka. Jestem... specyficzna.
Podobnie jak mama i Oliwia mam te czarne włosy i tak jak moja rodzicielka mam niebieskie oczy. Ale na tym podobieństwo się kończy. Mam wyraziście zaakcentowane kości policzkowe, ostre kontury ust... nawet brwi dają wrażenie osoby, która w głowie ma tylko ochotę na planowanie masakry. Poważnie, wyglądam jak seryjny morderca. Tak, jakbym nie była stworzona do śmiania się. Nawet moje włosy są grube i trudne do ułożenia. Całe moje ciało przyjmuje postawę ataku tak , że ludzie już na starcie schodzą mi z drogi. I to jest kolejna rzecz, która sprawia, że myśl, że ktoś chce się ze mną przyjaźnić jest kompletnie nielogiczna. Sasha i Chloe chyba postradały zmysły, zadając się ze mną, bo od nich odstaję jeszcze bardziej, niż od własnej rodziny.
- Smacznego. – podskoczyłam, zdając sobie sprawę, że już dawno siedzę przed talerzem z parującym posiłkiem i znowu wpadłam w próżnię własnych myśli. Boże, to się ostatnio coraz częściej zdarza. Nie podoba mi się ta cała akcja z wyjazdem, zaczynam się zachowywać jak nie ja.
- This beef is pycha. – wymamrotała Oliwia, zanim zdążyłam cokolwiek odpowiedzieć i parsknęłam śmiechem. Jej mieszanie języków niejednokrotnie doprowadzało mnie do łez. Szczególnie, gdy mówiła do swoich koleżanek, które tylko kiwały niemo głową, niewiele rozumiejąc. Z resztą tak samo było z Sashą i Chloe. Nie, żebym ja sama nie mówiła w taki sposób. Uroki życia poza granicą swojej ojczyzny. – What? What’s so funny?
- Nic. – uspokoiłam ją, szczerząc zęby, aż wzruszyła ramionami i z powrotem zajęła się swoim jedzeniem. Potrząsnęłam głową, przewracając oczami. Ona nigdy nie potrafiła się na nic długo złościć. Ostatnim razem, gdy dowiedziała się, że wyjeżdżam, zbeształa mnie pół po angielsku, pół po polsku i ze zdeterminowaniem, by obrazić się na mnie do końca życia, wyszła z mojego pokoju, teatralnie trzaskając drzwiami. Nie minęło nawet piętnaśnie minut, gdy wróciła z płaczem i siedziałam z nią na łóżku tak długo, aż się uspokoiła przez miarowe kołysanie ją w swoim ramionach.
Westchnęłam bezradnie. A teraz zostawiam ją na tak długi czas. A właśnie. Sasha powiedziała, że jedziemy na jakiś miesiąc, ale jakoś nie chce mi się wierzyć, że zostaniemy tam tylko na te trzydzieści dni. Ha! Jasne!
- Sasha w końcu powiedziała, kim są ci tajemniczy przyjaciele, których płci nawet nie chciała zdradzić?
I proszę bardzo. Jestem tak oczywista, że nawet mama wie, o czym myślę.
Odłożyłam widelec, tracąc zalążki dobrego humoru i apetytu.
- Bajerowała, że nie możemy się dowiedzieć, bo coś tam coś tam, bla bla bla i jeszcz inne pierdu-pierdu. – wzruszyłam ramionami. – Dałam sobie spokój, bo zaczęły jej się kończyć racjonalne wymówki i nie chciałam doczekać czasów, kiedy bedę musiała słuchać, że nie mogę się dowiedzieć, kim są, bo inaczej członkowie mafii mnie zastrzelą. Ej. – olśniło mnie i apetyt na nowo powrócił. – Czy Robert i Shana uciekli, czy okazało się, że jednak biedny Robercik jest także zawodowym zabójcą? - mama spojrzała na mnie wzburzona i prychnęła głośno, wpijając się w szklankę wody, a ja niemal pisnęłam radośnie. – Ha! – dźgnęłam ją między żebra, aż Oliwia roześmiała się głośno. – Jestem geniuszem, proszę o pokłony, tak, taak!
- Nie dam ci już przeczytać ani jednego zdania!
I tym razem ja się zapowietrzyłam i posłałam jej długie, mroczne spojrzenie spod półprzymkniętych oczu.
- I kto tu jest złośliwy... – rzuciłam zdawkowo, a ona uśmiechnęła się przewrotnie.
Pięć lat temu, kiedy tutaj przyleciałyśmy z Polski, dla każdej z nas nowy świat był swego rodzaju punktem rozwoju. Człowiek musiał się czymś zająć, jakoś się utrzymać, zatrzymać potok myśli, wyleczyć rany. Mój wujek, u którego się zatrzymałyśmy na początku, dawał nam mnóstwo czasu, by jakoś się odnaleźć, ale mama w przeciwieństwie do mnie, nie walczyła sama ze sobą – walczyła o nas i o siebie. Rzuciła się w wir nauki języka, w wir praw imigracyjnych... aż w końcu wpadła w wir własnych marzeń. A ja ciągle stałam w miejscu.
„Slipping through my fingers[iv]” jest książką, którą nigdy nie przeczytałam, a kiedy widzę ją na półkach z pozycjami, które chce kupić, odwracam wzrok i wychodzę ze sklepu.
Nie powinnam mieć żalu o to, że napisała biografię naszych losów. Prawdopodobnie właśnie w taki sposób poradziła sobie z tym, co się działo w Polsce, ale mimo wszystko czuję jakieś ukłucie negatywnych emocji, kiedy o tym myślę.
I jakoś mnie nie zdziwiło, że pod nickiem „Margareth Schulmann” mama stała się najlepszą debiutantką roku.
Zakazałam Chloe i Sashy czytać tę książkę pod groźbą, że nigdy więcej się do nich nie odezwę i zmienię ich życie w piekło, które sama przeszłam, ale one obie na pewno zdawały sobie sprawę, że plotę głupoty. Mimo wszystko nie przeczytały, wiem o tym. Widziałam to w ich pytających oczach, gdy robiłam coś, czego zdawałoby się, że umieć nie powinnam. A przynajmniej nie tak perfekcyjnie.
Marzenie mamy stało się moim marzeniem. Zaczęłam pisać i czas nas odróżnił. Ona zaczęła pisać coś radosnego, coś, co miało happy end, a ja pozostałam przy mroku. Moje opowiadania czyta się naprawdę trudno i czasami ja sama nie mogę na nie patrzeć. Mama mówi, że często pisze pod wpływem jej toku myśli czy humoru. Podczepiając to stwierdzenie pode mnie, wszystko mówi samo za siebie, prawda?
- Wszystko w porządku? Spakowana? – spytała, a ja posłałam jej pobłażliwe spojrzenie.
- Jestem już spakowana od dwóch dni. Walizki czekają tylko na zatarganie ich do samochodu... – wydęłam wargi na jej głupkowaty uśmieszek. – No co? Chyba nie myślałaś, że będę się pakować ostatniego dnia? To przecież...
- Nie w twoim stylu. – odparła za mnie mama, parskając śmiechem.
- Not your style. – zgodziła się Oiiwia, choć założę się, że nie miała pojęcia o czym mówimy i po ześlizgnięciu się z krzesła, wyleciała z kuchni jak z procy, goniona przez krzyk mamy „umyj ręce, Oli!”.
- Nie umyje. – wymruczałyśmy wspólnie, więc wytarłam dłonie i usta w serwetkę i powędrowałam za młodą na górę.

Obudziłam się dosłownie na parę sekund przed dzwonkiem „Untouched” the Veronicas. Jęknęłam głośno, przerażona wczesną godziną. Wolałam spać, do cholery. Niech to szlag, po co ja tam w ogóle jadę?...
Policzyłam do trzech, przeciągnęłam się i usiadłam, natychmiast pozbywając się ziewaniem resztek snu. Miałam jeszcze parę rzeczy do zrobienia, nie mogłam się wylegiwać pod kołdrą bez końca.
Wstałam, wsunęłam stopy w kapcie, chwyciłam ubrania z krzesła i powędrowałam do łazienki. Wolałam nawet nie zaczynać myślenia o tym, jak bardzo metodycznie postępuję. Nie miałam ochoty psuć sobie humoru jeszcze bardziej, a ten pieprzony perfekcjonizm dział na nerwy jak nic innego.
Tak wolno jak to możliwe nałożyłam na siebie ubrania, ziewając w niebogłosy, zrobiłam delikatny makijaż i z powrotem wróciłam do pokoju, by zapakować swoje kosmetyki do bagaży. Odetchnęłam, zarzuciłam na siebię granatową bluzę, rozglądając się za laptopem schowanym w torbie. Zabrałam go z biurka i chwyciłam za wyciągane rączki dwóch walizek. Najpierw to wszystko schowam, dopiero coś zjem. Potem mi się nie będzie chciało.
Na schodach się omal nie zabiłam i wtedy zobaczyłam światło w kuchni, co mnie rozczuliło. Mama pewnie już czeka na mnie ze śniadaniem i gorącą kawą.
Uśmiechnęłam się do niej, gdy tylko ją dojrzałam i wyszłam z bagażami na dwór, gdzie przeniknął mnie ranny chłodek. Zadrżałam i szybko skierowałam się w stronę samochodu. Stanęłam od jego tyłu i poklepałam się po kieszeniach na tyłku w poszukiwaniu kluczyków.
Są.
Wsadziłam je do zamka, przekręciłam i nacisnęłam.
Czarna klapa uniosła się do góry, więc złapałam mocno walizkę i ostrożnie włożyłam ją do środka. To samo zrobiłam z drugą na to położyłam torbę z laptopem i delikatnie zatrzasnęłam kufer.
Na błogi moment zapatrzyłam się na wypolerowaną blachę i powoli powiodłam po niej palcami, począwszy od lewego tylnego nadkola, poprzez drzwi, lusterko, skończywszy na przednich reflektorach.
Na czarnym metaliku widziałam malutkie kropelki. Najwyraźniej w nocy była mgła.
- Czeka nas długa droga, wierzę w ciebie. - wyszeptałam, wycierając szkło lampy swoim rękawem. - Nawet jeśli Chloe i Sasha doprowadzą cię do szewskiej pasji, nie zwracaj na nie uwagi. One nie rozumieją cię tak, jak ja. - cmoknęłam go w środek grilla i wstałam.
Z niczego nie byłam dumna, jak z mojego Chevroleta Impali. Był wszystkim, o czym marzyłam, odkąd zdałam prawo jazdy. Stawał się coraz bardziej nieopłacalny, ale kochałam go tak bardzo, że za nic nie byłabym w stanie z niego zrezygnować. Dziewczyny śmiały się ze mnie, kiedy do niego mówiłam lub kiedy dotykałam go w sposób, które one zawsze określały mianem „dotyku kochanka”. Miałam to gdzieś. Przelałam swoje skąpe uczucia w samochód. Koniec zawiłości. Taka już byłam i tyle.
Posłałam ostatnie ciepłe spojrzenie w stronę Chevy’ego, po czym ciężkim krokiem wróciłam do domu.
W kuchni zastałam na stole kanapki i parującą kawę. Tak jak się domyśliłam.
- Dzięki. - uśmiechnęłam sie szeroko i dopadłam się do jedzenia.
- Bierzesz coś na drogę? - spytała mama, siadając naprzeciw mnie.
Potrząsnęłam głową.
- Sasha mówiła, że mnie wyręczy i sama coś weźmie. - wymamrotałam z pełnymi ustami i wzruszyłam ramionami. - Poza tym, pewnie będziemy się co jakiś czas zatrzymywać w jakimś przydrożnym barze, czy w jakimkolwiek innym miejscu, gdzie serwują kawę dla Chloe.
Skinęła głową, przyglądając mi się bacznie.
- Jesteś pewna, że chcesz jechać?
Wiedziałam, co ma na myśli. Wiedziałam i nie wiem dlaczego, ale ubodło mnie to. Choć miała cholerną rację.
- Nie będę całe życie w domu. Muszę się nauczyć żyć wśród tych wszystkich... ludzi. To będzie dobry sprawdzian. – wzruszyłam ramionami. W jej oczach zabłysła troska, więc odwróciłam wzrok. Nie chciałam kolejnej rozmowy na ten sam temat. Nie dzisiaj. - Potrzebuję dobrego nastawienia i mam nadzieję, że ty mi w tym pomożesz. - zerknęłam na nią, a gdy ujrzałam łzy w jej lśniących oczach, zmiękłam. - Mamo, wszystko będzie w porządku. Ja po...
- Po prostu boję się o ciebie, to chyba naturalne, prawda? - przerwała mi drżącym głosem. Dlaczego dzisiaj?... Nie rób mi tego, bo znowu zwątpię...
- Będę dzwonić i zdawać ci relacje. W końcu nie wyjeżdżam tam na zawsze, prawda? - zacisnęłam zęby, czując zbliżającą się falę wyrzutów sumienia. Odwróciłam wzrok.
- Wiem, jaka jesteś, Natasza. I wierzę, że ten wyjazd nauczy cię czegoś nowego. – powiedziała w końcu, siląc się na pogodny ton, a ja odetchnęłam, gdy wizja trudnej rozmowy znów oddaliła się na tyle, bym mogła się uspokoić. Turbulencje w żołądku znowu się rozbudziły, a to była zdecydowanie najgorsza rzecz w zdenerwowaniu. O Boże, jak ja nienawidziłam stresu...
- Też mam taką nadzieję. - uśmiechnęłam się lekko i zabrałam się za kanapki.
Pół godziny później tuliłam nie do końca rozbudzoną Oliwię, która mamrotała coś bez składu i ładu. Wiedziałam jednak, że gdybym tego nie zrobiła, zadzwoniłaby do mnie z telefonu mamy zaraz po obudzeniu i zaczęłaby wrzeszczeć, że się z nią nie pożegnałam. Wolałam sobie to odpuścić, bo wściekła Oli nie jest tak całkiem bezpieczna. Szczególnie dla uszu.
Wróciłam do mojej łazienki, by umyć zęby i w końcu w pełni zadowolona, że kofeina rozbudziła mnie całkowicie, a mój oddech jest idealnie miętowy, zebrałam się w sobie i zeszłam na dół, trzymając w dłoniach szczoteczkę i pastę. Przytuliłam mamę, która kopnąwszy mnie w tyłek, życzyła mi szerokiej drogi i wyszłam na dwór. Wrzuciłam ostatnie rzeczy do walizki i z lekkim uczuciem niepokoju wsiadłam do samochodu.
Zwilżyłam językiem wargi, wkładając kluczyk do stacyjki. Włączyłam zapłon i rozejrzałam się, czy wszystko jest w porządku. Pochyliłam się, by wyciągnąć ze schowka GPS.
- Jak to było... – nacisnęłam przycisk „on/off” i zmarszczyłam czoło, czekając na wyświetlenie się menu. – Perugia... Perugia Way! – przypomniało mi się i przez chwilę w samochodzie słychać było tylko „klik, klik, klik”, gdy wpisywałam adres celu. – Los Angeles, Kalifornia... hmm... Dwa tysiące trzysta jedenaście mil brzmi mniej, niż te cztery tysiące kilometrów... – przyczepiłam nawigację do szyby i kliknęłam opcję „navigate”. Sprawdziłam ponownie, czy wszystko jest na swoim miejscu, napisałam smsy do dziewczyn, że już jadę i rzuciłam telefon na siedzenie.
- Ready to go. - wymruczałam i odpaliłam silnik. Jego znajomy warkot przyprawił mnie o dreszcz ekscytacji. Zmówiłam krótką modlitwę, którą sama wymyśliłam i bynajmniej nie odnosiła się do Boga i wrzuciłam bieg „drive”. Spuściłam ręczny i powoli zjechałam z podjazdu. Po rozejrzeniu się, czy nikogo nie ma na ulicy, wyjechałam. – Ciekawe, o której musiałabym się pojawić na dworze, żeby nikogo na drodze nie było. – mruknęłam do siebie i parsknęłam śmiechem. – Pewnie taka opcja w ogóle nie istnieje w tych cholernych metropoliach.
Kilka mil dalej, niemal slalomem lawirując po krętych drogach dzielnicy dla tych bardziej nadzianych, zatrzymałam się przed piętrowym, kremowym domem zaraz obok srebrnego Buicka LaCrosse. Chloe już czekała na zewnątrz, co wyraźnie zdradzało, jak bardzo podjarana jest tym wyjazdem. Przewróciłam oczami, czując w kościach, że zaczynał się dzień, który będzie kompletnie wybity z rutyny, jakie mi serwowało życie.
- Jedziemy, jedziemy! - wypiszczała na dzień dobry, więc tylko parsknęłam śmiechem. Załadowałyśmy jej walizki obok moich, a ta natychmiast wpakowała się na tylne siedzenia. - W dalszym ciągu pociesza mnie fakt, że w drodze powrotnej będę siedziała z przodu. – zaczęła zrzędzić, gdy znalazłam się w samochodzie. - Ona mnie tu tłamsi. Wydaje jej się, że jest taka fajna, ale to bujdy na resorach. Prawda? - spojrzała na mnie z oczekiwaniem.
- Spałaś? - zerknęłam na nią przez lusterko, a ta żachnęła się. - Czyli nie. - mimowolnie zaczęłam się śmiać. - W takim razie nie powinnaś się wściekać. Z tyłu będziesz miała bardzo dużo miejsca na spanie. Oczywiście, jak spadnie ci poziom kofeiny we krwi, byś w ogóle mogła się uspokoić. – dodałam, ruszając w dalszą drogę.
- Oczywiście mrs know-it-all. - wystawiła mi język, opierając się o przedni fotel. - Kiedy otwieramy dach? Specjalnie zrobiłam sobie sexy makijaż, by każdy facet, którego miniemy, uznał mnie za pociągającą na tyle, by wejść w słup. Oczywiście tak się na mnie zagapi, nie? No i do tego przydałby się efekt włosów na wietrze. To kiedy otwieramy?
- Chloe, jeśli jeszcze raz zrobisz ten numer z niespaniem, zabiję cię. - oświadczyłam, włączając radio, by ją zagłuszyć. Co oczywiście nic nie dało. Czemu zostałam obarczona takimi przyjaciółkami? No czemu?...
- Jesteś bez serca! - darła się, by przekrzyczeć Keri Hilson w głośnikach. - Wiem, że nikt ci tego nie mówi, bo się ciebie boją, ale taka jest prawda! Ty po prostu nie chcesz mnie zrozumieć! Jesteś... - skapitulowałam i ściszyłam muzykę. Wolałam głuchnąć tylko przez jej krzyki, niż też przez wibrato Keri. - ...z kamienia! - ryknęła, nie zwracając uwagi na ciszę.
- No już dobitniej nie mogłaś? - wsadziłam palec do ucha i poruszyłam nim chwilę, by upewnić się, że nie straciłam bezpowrotnie słuchu.
- Ale i tak cię kocham!
- Jezu, jak ja z tobą wyrobię przez tyle godzin jazdy? - wyjęczałam i skręciłam z Osiemnastej Mili na parking przed jednopiętrowym apartamentowcem. W tym samym czasie z czwartego mieszkania wyłoniła się zmarnowana blondynka, taszcząc ze sobą walizę i dużą reklamówkę. - Widzisz, ona w przeciwieństwie do ciebie dużo spała.
- Za dużo. - uzupełniła Chloe, wlepiając twarz w szybę.
- Czyli jak zwykle. – odparłam, przecierając twarz i wysiadłam z samochodu, by otworzyć bagażnik.
- Cześć... - Sasha ziewnęła głośno i podała reklamówkę Rudej. - Tylko nie zjedz wszystkiego na starcie. Nawet nie wiesz, ile mi zajęło przygotowanie tego prowiantu. – zagroziła jej, na co Chloe prychnęła ostentacyjnie.
- Jakbym to ja tutaj jadła najwięcej. – burknęła, ale nikt nie zwrócił na nią szczególnej uwagi.
Po wspólnym uporaniu się z bagażami Sash, obie przyjrzałyśmy się na moment naszym walizkom z dumą.
- Jakby były idealnie wymierzone. - zauważyła w końcu blondi. - Ah no tak. To ty biegałaś przedwczoraj z miarką. To wszystko tłumaczy.
- Czy to źle? - podrapałam się po podbródku, dalej nie mogąc się nadziwić, że to wszystko wlazło jak ulał.
- Właściwie to w tej swojej sztywności, jesteś zajebista. - oznajmiła, znów ziewając. Nawet nie zadała sobie trudu, by zakryć dłonią ust.
- A spadaj. - machnęłam na nią ręką i wpakowałam się do samochodu. W tej samej chwili zza budynków wyłoniły się promienie słońca. Związałam włosy gumką, którą wcześniej nosiłam na nadgarstku, od razu czując się lepiej. Nie lubiłam, gdy w trakcie jazdy moje kudły fruwały na wszystkie strony.
- O. - Sasha wsunęła się niezdarnie do środka. - Zbliża się Natasza the Devil.
- Zamknij się. - parsknęłam śmiechem i chwyciłam za okulary.
- Sławne aviatory lustrzanki! - pisnęła Chloe. - Natasza the Devil powróciła z piekła, ratuj się kto może!
Prychnęłam rozbawiona i wyjechałam na ulice Sterling Heights, kierując się na autostradę zgodnie ze wskazówkami GPSa.
- Los Angeles, przybywamy! - ryknęła Ruda, a Sasha tylko zatkała sobie uszy, przeraźliwie ziewając.

><><><><><><><><><><><><><><

 [i] Amerykańska lodziarnia
[ii] Miasto wchodzące w skład metropolii Metro Detroit w Michigan
[iii] Odniesienie do „Revenge is sweeter (that you ever were)”
[iv] Slipping through my fingers (ang.) – wymykając się z moich palców

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Pamiętajcie, by skopiować treść komentarza, by potem nie wyszło, że Wam czegoś nie dodało i całość przez przypadek poszła się jebać! ^ ^
P.S. Łahaha! Zdaje się, że nie trzeba cenzurować, więc możecie jechać po całości! :D:D:D